Recenzja filmu

Fenicki układ (2025)
Wes Anderson
Benicio del Toro
Mia Threapleton

Ander-father

Nowy film Andersona oferuje też widzom ewolucję warstwy formalnej, choć oczywiście zawiodą się ci, którzy będą w tym aspekcie oczekiwać niespodziewanego pokazu fajerwerków. Wszystkie
Ander-father
Choć ze swoim nowym filmem na plażach Lazurowego Wybrzeża Wes Anderson cumuje już po raz piąty, mógłby to robić równie dobrze po raz pierwszy albo siedemdziesiąty ósmy. Powszechna pamięć o jego obecności(ach) w konkursie głównym najważniejszego festiwalu filmowego na świecie jest bowiem jednocześnie zatarta i oczywista: dla jednych szokiem jest, że był tu kiedykolwiek, dla innych – że nie pojawia się co roku od momentu wynalezienia kinematografu. Emocja jednych i drugich płynie chyba z tego samego poczucia obojętności. Dziwnego przeświadczenia, że seans kolejnego owocu pastelowej symetrii będzie aktywnością jak gdyby z innego niż "oglądanie filmów" porządku, bo faktycznie – idąc na "nowy film Wesa Andersona" idziemy bardziej "na Wesa Andersona" niż "na film". W efekcie ten najkonsekwentniej zmanierowany twórca współczesnego kina na artystycznych salonach pozostaje odludkiem. Postacią tak radykalnie osobną w swojej autorskiej kreacji, że aż mogącą konkurować wyłącznie z samym sobą. 



I w tym aspekcie trudno o konsensus. Po oskarżycielskich zdaniach w stylu: "On ciągle kręci ten sam film. / Powtarza się. / Mam go dosyć!" za często okazuje się, że każdy z tych krzykaczy ma swojego innego ulubionego Wesa Andersona (mój to na przykład ten z "Pociągu do Darjeeling"), a jeśli tak jest, to coś w końcu musi się w nim zmieniać. W "Fenickim układzie" owych przesunięć jest rzeczywiście sporo. Nowy film twórcy "Kochanków z księżyca" okazuje się powrotem do zwartej narracji z jednym centralnym bohaterem, za zdjęcia po raz pierwszy odpowiada znany z "Amelii" wybitny operator Bruno Delbonnel, a z rejonów egzystencjalnych niewygód reżyser pewnie skręca w kierunku tych międzyludzkich. Mało? Cóż, od Andersona więcej raczej nie dostaniecie.

Choć osadzony w krzywych realiach roku 1950, temat "Fenickiego układu" jest przewrotnie, jak to mówią, "na czasie". Jego protagonistą jest Zsa-Zsa Korda (Benicio Del Toro), multimilioner w typie Aristotelisa Onasisa, bez skrupułów bogacący się z pomocą własnego sprytu, przebiegłości i niewolniczej siły roboczej. Poznajemy go niedługo po ocaleniu z katastrofy lotniczej (szóstej w karierze) i pojednaniu z dawno niewidzianą córką (pierwszą i jedyną, ale otoczoną przez dziewięciu młodych braci). To pierwsze jest dla niego chlebem powszednim; poza czutką do biznesu, Korda ma też "nawyk przetrwania", niemal nadnaturalną zdolność wychodzenia z najtrudniejszych nawet opresji. To drugie z kolei – ucztą wyprawioną na wyjątkową okazję. Liesl (magnetyczna Mia Threapleton), jego najstarsza potomkini i zarazem siostra zakonna w nowicjacie, została przez niego wezwana, by jako jedyna przejęła ogromną rodzinną fortunę. W ten sposób kobieta – a z nią także i my, widzowie – zostaje wtajemniczona w zawiłości tytułowego fenickiego układu: skomplikowanego projektu infrastrukturalnego gdzieś na Bliskim Wschodzie, mającego przynosić jej 5% przychodu przez najbliższe 150 lat. Ów dochód pasywny stanie się jednak faktem dopiero po aktywnym działaniu. Manipulujący rynkiem przeciwnicy Kordy doprowadzili do sytuacji, w której ten musi ponownie spotkać wszystkich swoich partnerów biznesowych i przekonać ich, do zasypania swoimi pieniędzmi luki w budżecie inwestycyjnym.  



Fabułę, brzmiącą z opisu jak usypiające ekonomiczne przeciąganie liny, Anderson jest oczywiście w stanie bez trudu opowiedzieć jako pasjonująca przeprawę przez wysmakowane przestrzenie, ekscentryczne charaktery i dyskretne życiowe morały, z naciskiem rozłożonym w dokładnie odwrotnej kolejności, niż właśnie to napisałem. Swoją opowieść o trudach dobijania targu z przyjaciółmi i rodziną reżyser niepostrzeżenie przemienia w poruszającą rzecz o przeklętej transakcyjności relacji. W "Fenickim układzie" za poświęcenie dla drugiego wystawia się rachunek, zaręczyny inicjuje się dla ślubnych odsetek, a skalę zażyłości mierzy się w procentach wyświetlanych od czasu do czasu na ekranie w formie spisu księgowego. Nie będzie pewnie zaskoczeniem, gdy powiem, że cała ta obsesja negocjowania, fakturowania i robienia biznesu zmierza ostatecznie do tryumfu wartości niepoliczalnych. Dziwić może natomiast, że Anderson spogląda na tę drogę z perspektywy niemożliwych do odsprzedania więzów pokrewieństwa, swoich bohaterów zamykając w ciasnych kostiumach przekonań, z których oswobadzają się siłą rosnącego między nimi uczucia. To myśl głęboko poruszająca, bo stawia jasną granicę pomiędzy osobowością a zestawem poglądów i spojrzeń na świat. Reżyser znajduje połączenie między reprezentantami skrajnie różnych postaw na mocy bezkompromisowej wiary w potęgę miłości, a w konsekwencji – bezgranicznego potencjału na zmianę dla kogoś innego. Największym sukcesem "Fenickiego układu" jest fakt, że udaje mu się opowiedzieć o tym bez posądzenia go o naiwność.

Nowy film Andersona oferuje też widzom ewolucję warstwy formalnej, choć oczywiście zawiodą się ci, którzy będą w tym aspekcie oczekiwać niespodziewanego pokazu fajerwerków. Wszystkie charakterystyczne elementy znane z poprzednich dzieł reżysera są w "Fenickim układzie" na miejscu, a więc kolejno: (*wdech*) pastelowa szata kolorystyczna, podporządkowanie symetrycznej kompozycji, dopracowana studyjna dekoracja, miękkie, równomierne oświetlenie oraz angażująca ścieżka dźwiękowa autorstwa Alexandre'a Desplata (*wydech*). Tym razem jednak kamera Brunona Delbonnela częściej niż kiedykolwiek burzy statyczność ujęć, regularnie operując zoomami czy jazdami (zwykle po osi poziomej, choć czasem – jak w przezabawnej scenie obijania twarzy plaskaczem – rusza się też jak drzwi osadzone w zawiasach). Więcej niż kiedykolwiek korzysta również z estetyki kina niemego, szczególnie w czarno-białych scenach wizji zaświatów, przypominających swoją dekoracją "Czarownice" Christensena czy ekspresjonistycznego "Nosferatu". Nawet jeśli te usprawnienia to wyłącznie twórcza kosmetyka, formułowana przez malkontentów jako zarzut pod adresem reżysera, to w sumie co z tego?

Andersonowski pomysł na kino jest przecież w tym aspekcie od zawsze dużo bliższy sztukom plastycznym niż narracyjnym. Reżyser jest jak malarz, wytrwale udoskonalający swoją metodę, a nie literacki autor, bojący się zarzutów o powtarzalność motywów. Przez kompletne poświęcenie tej sprawie osiągnął "tylko" być może najspójniejszy i najbardziej charakterystyczny styl filmowy w historii X muzy. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to totalnie kozacki wyczyn.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?